Tym razem kilka słów ode mnie już na początku, by poprosić Was o przeczytanie tego do końca, ok? Chciałabym kilka spraw trochę wam rozjaśnić, bo zdaję sobie sprawę z tego, że może jeszcze tego nie widać, ale będzie poruszanych ileś tam wątków naraz - część będzie się mieszać, część nie. Dlatego w zakładce "O opowiadaniu" powoli przedstawiam świat i bohaterów, byście w dowolnej chwili mogli ogarnąć brakujące w głowie elementy. Ułatwi to Wam, w razie takiej potrzeby, lekturę. Kolejny problem leży w tym, że nie umiem napisać krótszego rozdziału. Drugi wpis był mniejszy objętościowo, a mnie nadal wydaje się, że wiele mu brakuje do tego, by uznać go za dobrego, więc wracam do pisania rozdziałów o długości, która mi odpowiada.
Dziękuję za wszystkie komentarze i obserwujących.
_______________________
Zegar nie wybił jeszcze godziny trzeciej nad ranem, gdy ciszę w apartamencie przerwał nagły dźwięk telefonu. Mężczyzna nie spieszył się z odbiorem połączenia, nie musiał. Powoli upił kolejny łyk wina z kieliszka, po czym niedbale nacisnął zieloną słuchawkę i przełączył na tryb głośnomówiący.
- Witam, panie Green - z głośnika popłynął idealnie czysty dźwięk, zdradzający zdenerwowanie dzwoniącego. - Mam nadzieję, że nie kontaktuję się zbyt późno, a może raczej za wcze...
- Zamknij się. - Mężczyzna gwałtownie odstawił kieliszek na blat, a na szklanej powierzchni pojawiły się pęknięcia. - Obiecałeś profesjonalne wykonanie roboty za mniejsze, niż on, pieniądze. "Jest nas więcej" - to twoje słowa. A teraz oni dostali to, czego chcieli. - Mężczyzna uderzył dłonią o blat, chcąc rozładować gromadzącą się w nim agresję. Potrzebował zawartości teczki bardziej, niż tlenu. Ten niewielki pakunek był jego ostatnią kartą przetargu, a teraz stracił także i tę okazję. - Healer. Miałem się nim nie przejmować, tymczasem to on - w przeciwieństwie do ciebie - wykonał zadanie.
- Przepraszam, panie Green, to więce...
- Owszem, więcej się nie powtórzy. Rezygnuję z waszych usług - odpowiedział mężczyzna, naciskając czerwoną słuchawkę. Nie miał skrupułów, ani wyrzutów sumienia - nie dostał tego, czego chciał, ale to powinno się wkrótce zmienić. Skoro Healer jest taki dobry, to niech mu pokaże, co potrafi.
***
Alice nie pamiętała uśmiechu własnej matki. Jej twarzy, zapachu, głosu. W jej wspomnieniach przewijała się jako duch - zjawa o tysiącach postaci, wyniszczona przez chorobę. Dziewczyna całe życie żałowała, że nie zachowała żadnego zdjęcia, na którym mogłaby zobaczyć jej wizerunek, a nie miała serca, by błagać o takowe tatę. Nawet po piętnastu latach, w rodzinie Moore'ów śmierć była tematem tabu.
Alice wychowała się więc bez matki, ale z ojcem i tuzinami jego podopiecznych - dawnymi przestępcami, którym Severus Moore otwierał drogę do normalnego życia.
Podziwiała ojca, który z zawodu stał się prawnikiem, a z zamiłowania - właścicielem kawiarenki. W każdym człowieku potrafił odkryć dobro, mimo że sam nie sprawiał wrażenia sympatycznego. Wszystko to działo się właśnie na panelach jego własnego lokalu. Rabusie, chuligani, oszuści zamieniali się w grzecznych i ułożonych kelnerów, a wszystko to pod surowym spojrzeniem Severusa.
Alice z kolei zajmowała się umilaniem im czasu wolnego. Zasiadając do jednego stołu z kolejnymi mężczyznami, odkrywała coraz to nowsze sposoby radzenia sobie w sytuacjach, których nie pokazałaby jej nawet najlepsza szkoła. Zamek w drzwiach staje ci na przeszkodzie? Nic prostrzego! Wezwij wujcia Garla, chwyć wsuwkę i do roboty - trzy godziny mozolnej nauki, by w końcu nawet najlepsza kłódka stanęła otworem. Zapomniałeś kodu do sejfu? Wujek Albert do usług - w tydzień nauczy cię, jak przy pomocy stetoskopu otworzyć nawet opancerzoną skrytkę. W zamian Alice pokazywała im, jak zapleść różne rodzaje warkoczy, mimo że nie wszyscy byli tak pojętni, jak ona, a nauka ciągnęła się w nieskończoność - efekty były olśniewające - przez kolejny rok miała czesanie lalek z głowy.
Wkrótce jej ojciec zaczął się starzeć, częściej poświęcać profesjonalnemu parzeniu kawy, niż ratowaniu opryszków z opresji. Dobrowolnie odszedł z elity prawniczej i założył niewielką kancelarię w pokoju tuż obok sali kawiarni. Nie musiał przejmować się dodatkowymi opłatami - dom, na którego parterze mieściły się obie placówki, należał do niego od wielu lat. Można więc powiedzieć, że z pracy do domu miał niedaleko - mieszkanie, w którym ulokował się z córką, mieściło się dosłownie piętro wyżej. Było małe, ale przytulne. Idealne dla samotnego ojca z dzieckiem.
Kiedy Alice ukończyła dwanaście lat, zaczęły dziać się z nią dziwne rzeczy. Wszystko rozpoczęło się, gdy początkujący dziennikarz, dwudziestoczteroletni Michael Green, pojawił się na wizji po raz pierwszy. Siedziała i słuchała, chłonąc każde jego słowo. Nikt, pewnie nawet on sam, nie pamiętał już tej niewielkiej historii, ale Alice nie była nikim. Zawsze, gdy zdarzało się coś złego, powtarzała sobie tamte słowa. Może świat nie chce jeszcze nas, dziennikarzy, ale mogę obiecać, że będziemy relacjonować to dla państwa na bieżąco.
Wypowiedzenie tego w dwa lata po zakończeniu rewolucji medialnej było oznaką niezwykłej odwagi. Szczególnie w ustach takiego młodzieńca, jak pan Green. Z kolei Alice od tego czasu interesowała się wszystkim, co było z nim związane. Oglądała jego programy, przeczytała każdy, nawet najmniejszy artykuł podpisany jego nazwiskiem. Wbrew wszelkim pozorom, to nie była obsesja - ciekawość zamieniła się w młodzieńczą fascynację, która dodała skrzydeł jej marzeniom.
Te spełniły się, gdy wręczono jej dyplom ukończenia pierwszego w Panama Eye uniwersytetu z wydziałem dziennikarstwa. Miała ambicje i zamierzała je spełnić, ale w swoim czasie. Dlatego zamiast ubiegania się o staż w najlepszych stacjach telewizyjnych (niekoniecznie posiadała odpowiednie wyniki w nauce, by się tam dostać), los zaprowadził ją ku drzwiom niewielkiego portalu informacyjnego, którego szyld na kilometr świecił żółtym napisem "Today".
W ten sposób Alice została redaktorem niższej (co nie znaczy, że mniej ważnej) rangi. Na początku odpowiadała jej ta praca - wynagrodzenie było wystarczające, dzień upływał jej w miłej atmosferze lub na poszukiwaniu nowinek. Jednak szybko zdała sobie sprawę z tego, że zdobywanie doświadczenia było nudniejsze, niż przypuszczała i coraz częściej przyłapywała się na swojego rodzaju rozmarzeniu. Mimo to wykonywała powierzone jej zadania z entuzjazmem i energią, której mógłby pozazdrościć jej sam Michael Green.
- Długo masz jeszcze zamiar szczypać się z tą kanapką? - zapytał Wujaszek, najlepszy przyjaciel jej ojca, pracujący w kawiarence na stały etat i traktowany jak członek rodziny. Uśmiechnął się i usiadł koło niej, na sofie ustawionej w samym kącie kawiarni. Jeśli Alice akurat nie jadła śniadania z ojcem w mieszkaniu, to przysiadała tylko w tym konkretnym miejscu.
- Długo...? - Alice obróciła się w stronę zegara i prawie zakrztusiła przeżutym do maksimum kęsem kanapki. Dziewczyna nigdy się nie spóźniała, a nawet jeśli, to nie pamiętała kiedy zdarzyło jej się to po raz ostatni.
Wstała i dwoma szusami pokonała drogę dzielącą ją do wieszaka. Chwyciła torbę, kapelusz z szerokim rondem i skórzaną kurtkę, po czym wybiegła, gnając co sił w nogach na przystanek autobusowy. Miała mniej niż minutę, by dotrzeć do celu, a później w try migach musiała dostać się do Center Apartaments i zmusić Olivię Forest do wywiadu. Kiedy wczoraj przedstawiła szefowi zdobyty materiał, uznał go za niewystarczający i kazał wrócić po coś mocniejszego - to właśnie zamierzała zrobić.
Była jeszcze kawałek od przystanku, gdy na specjalnie wydzielony pas wjechał autobus. Nie sądziła, że jest w stanie to zrobić, ale przyspieszyła jeszcze bardziej i chwilkę później dosłownie wpadła do pojazdu, na ułamek sekundy przed zamknięciem drzwi. Zbliżyła dowód osobisty do czytnika, a gdy usłyszała ciche piknięcie zajęła ostatnie wolne siedzenie.
Nie lubiła komunikacji miejskiej za jej zrobotyzowanie. Autobusy, tramwaje, metro - wszystko działało na zasadzie zaprogramowania. Za kierownicą nie zasiadali więc prawdziwi kierowcy, skłonni zaczekać chwilę na biegnącego pasażera, czy wsiadającą staruszkę, a komputer - niewielki zestaw umieszczony z tyłu każdego pojazdu i skrzętnie zabezpieczony przed niepożądaną działalnością osób trzecich.
Alice wyciągnęła słuchawki i włożyła je do uszu. Po chwili popłynęła przez nie piosenka, którą po raz pierwszy usłyszała jeszcze za życia matki. W jej domu nieczęsto ukazywało się kult dla technologii - ojciec wychował ją na muzyce z początków dwudziestego pierwszego wieku, książkach satyrystycznych (modnych dekady temu, gdy na chwilę powróciła fascynacja oświeceniem) i zupce chińskiej, która pojawiała się, gdy obojgu brakowało czasu na przygotowanie porządnego posiłku.
When a man loves a woman
Can't keep his mind on nothin' else
He'd trade the world
for a good thing he's found
If she is bad he can't see it
She can do no wrong
Turn his back on his best friend
If he puts her down*
Miała wrażenie, że autobus buja się w rytm piosenki, a mijające go auta zwalniają, by stworzyć swojego rodzaju harmonię... i wtedy to poczuła. Jej szósty zmysł, jak zwykł nazywać go Wujaszek, odezwał się w postaci nieprzyjemnego uczucia chłodu na całym ciele. Nie dała jednak niczego po sobie poznać i dalej wpatrywała się w mijane budynki.
Zawsze, gdy ktoś ją obserwował albo chociaż spojrzał na nią na dłużej, ona o tym wiedziała. Objawiało się to właśnie nieprzyjemnym uczuciem chłodu i - jak dowiodły liczne doświadczenia przeprowadzone z Wujaszkiem - nigdy nie było to mylne zjawisko. Alice jednak przyzwyczaiła się do tego, bo na ulicy była dość charakterystyczną postacią, wyróżniającą się chociażby kolorem włosów. Ile naturalnych rudzielców krążyło jeszcze po ulicach Panama Eye? Łatwiej byłoby już znaleźć blondynki i blondynów, a ich też nie było za wielu.
Kiedy autobus zaczął zbliżać się do odpowiedniego przystanku, wstała i wcisnęła okrągły przycisk o czerwonej barwie, umieszczony na framudze oszklonych drzwi. Zmusiło to pojazd do zjechania na boczny pas, a potem zatrzymania w wyznaczonym do tego miejscu. Alice wysiadła i szybkim krokiem ruszyła bulwarem prowadzącym do głównej ulicy, przy której mieścił się apartamentowiec, ale nieprzyjemne uczucie wciąż nie minęło.
Healer był nieźle poobijany, ale nawet nie próbował narzekać, gdy z samego rana zadzwoniła do niego Madame i przekazała wiadomość o nowym zadaniu. Po siłowaniu się z Grubaskiem, który dosłownie przygniótł go do torów, nie miał ochoty na nic, a mimo to z zainteresowaniem wysłuchał, co Rita miała mu do powiedzenia. Był zdziwiony, gdy okazało się, że po dwóch tygodniach bez odzewu, nagle dostaje zlecenia dwa dni pod rząd. W dodatku jedno o wiele lepiej płatne od drugiego. Zastanawiało go tylko, kto byłby na tyle zdesperowany, by zapłacić kilka tysięcy dolarów za odnalezienie kobiety.
Co prawda informacje, które zleceniodawca podał na jej temat były zdawkowe, ale i tak Madame nieźle sobie poradziła. W pół godziny znalazla trzy pasujące do opisu kobiety, jednocześnie zameldowane w okręgu Panama Eye - z czego tylko jedna mieszkała w samym mieście i to od niej Healer postanowił zacząć swoją pracę.
Poprosił Madame o prześledzenie jej dowodu osobistego, a sam zakradł się wcześnie rano do budynku naprzeciwko jej mieszkania i czekał, obserwując przez liczne okna życie kobiety. To nie wyglądało raczej zbyt fascynująco - obudziła się o siódmej, a po piętnastu minutach pojawiła w kawiarence mieszczącej się piętro pod mieszkaniem. Tam spędziła kolejne pół godziny, jedząc śniadanie.
Healer odpuścił sobie dalsze patrzenie na znikającą powoli kanapkę i na spokojnie przeszedł się na przystanek. Potrzebował tylko zbliżyć się do niejakiej Alicedei Moore na tyle, by zdobyć próbkę do badania DNA - włos, choć najlepsza byłaby ślina lub kawałek paznokcia - a gdzie można zdobyć lepszą na to okazję, niż w transporcie miejskim?
Problem polegał jednak na tym, że dziewczyna miała kapelusz, który z tyłu okalał jej głowę, nie dając nawet najmniejszego dostępu do włosów. Nie było mowy, aby ryzykować zdemaskowaniem (albo zapytaniem wprost "mogłabyś, proszę, plunąć do tej probówki?"), dlatego Healer siedział dalej na samym końcu autobusu i czekał, aż natrafi się sprzyjająca okazja.
Takowa jednak nie nadeszła, a idąc za Alicedeą po ruchliwym bulwarze, zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić. Był środek listopada i mimo że rzeczywiście nie nadeszły jeszcze mrozy, temperatura opadła i zbliżała się do szesnastu stopni. Healer, który pod swoją roboczą kurtką miał jedynie podkoszulek, zaczynał odczuwać skutki dłuższego przebywania na dworze, czego nie można była powiedzieć o śledzonej przez niego kobiecie. Szła w krótkich dżinsowych spodenkach i czarnej kurtce, chyba skórzanej. Beżowy kapelusz współgrał kolorystycznie z zabudowanymi butami na grubym, dość wysokim obcasie, a przewieszona przez ramię torba z daleka odznaczała się swoją czerwienią. Wyglądała jak postać z powieści sensacyjnej, podczas gdy ubranego na czarno (od stóp do :-) głów, przez bieliznę) Healera, wyciągniętoby raczej z dramatu.
- Starzejesz się - odezwała się Madame, która przez kamerę w okularach Davida, miała teraz wyświetlane na ekranie wszystko to, co chłopak sam widział.
- Dlaczego?
- Wygląda jakby wiedziała, że za nią idziesz.
Healer obrzucił dziewczynę uważnym spojrzeniem. Szła co najmniej kilka osób przed nim i David miał spory problem, by zauważyć jej zachowanie. Po chwili zdał sobie jednak sprawę, że rzeczywiście - od czasu do czasu oglądała się przez ramię, a gdy mijała wystawy sklepowe, patrzyła w nie, jakby chciała ujrzeć swojego prześladowcę.
- To co proponujesz? - odezwał się Healer. - Odpuścić na razie?
- Nie mamy na to czasu. Zabierz jej torbę. Dziewczyny zazwyczaj noszą w tym jakąś szczotkę, czy coś takiego.
- Jak mam jej to zabrać, skoro coś podejrzewa? Raczej przydałoby się to zrobić dyskretnie, by nie wezwała policji, prawda?
- Wierzę w ciebie - odparła Madame, a jej głos jeszcze nigdy nie był tak słodki. - Bo kto, jak nie ty, da sobie radę?
David przeczesał dłonią gęste włosy, jakby zastanawiał się, czy rzeczywiście chce latać za Alicedeą po całym mieście - bo tak by to wyglądało, gdyby jednak nie dobrał jej się do torby. Nie, zdecydowanie nie miał na to ochoty.
Westchnął głęboko i przyspieszył. Na głowę założył kaptur, szkła pokryły się przyciemnianą warstwą, a po chwili pociągnął zamek błyskawiczny kurtki w górę. Zamierzał załatwić sprawę torby, zanim dziewczyna dojdzie do końca ulicy. Prawie skoczył jak dziecko, gdy ujrzał ku temu nadażającą się okazję.
Kiedy był młodszy, nazywano go genialnym dzieckiem. Zawsze zauważał rzeczy, które umykały innym. Miał też świetną pamięć, zmysł przestrzenny i stalową koncentrację. Tak jak teraz - wystarczyło zauważyć kilka rzeczy, wyliczyć idealne zestawienie i wykorzystać nabytą precyzję do zrealizowania swojego celu.
Przeszedł jeszcze kilka kroków i mocno kopnął leżącą na ulicy puszkę. Ta łukiem poleciała kilka metrów i wylądowała idealnie między szprychami przejeżdżającego nieopodal roweru. Mężczyzna, który nagle stracił panowanie nad pojazdem, starał się je odzyskać - na próżno. Wjechał prosto w belkę podtrzymującą kosze z owocami, które ustawiono przed wejściem do sklepu spożywczego. W efekcie końcowym po ulicy rozsypały się masy jabłek, pomarańczy i mandarynek, rowerzysta wylądował na szczątkach drewnianych koszy, a zdenerwowana właścicielka wybiegła na zewnątrz i obrzuciła go takim spojrzeniem, jakby zamierzała zabić go nim na miejscu.
Kilka osób zaczęło zbierać owoce, chcąc pomóc wyraźnie starszawej kobiecinie w ogarnięciu jej towaru, a wśród nich znaleźli się też Alice i - oczywiście - Healer, który wykorzystał sytuację, by zbliżyć się do rudej. Nie minęło wiele czasu, a torba całkowicie przestała interesować dziewczynę. Leżała kilkanaście centymetrów od niej, ale nikt, poza Healerem, nie zwracał na nią uwagi.
David, jak gdyby nigdy nic, podszedł i założył ją sobie na ramię. Dużo ryzykował, bo robił to dosłownie za plecami dziewczyny, ale zmusił się do powolnego odejścia, a nie - jak zrobiłby to podrzędny rabuś - uciekania. Zniknął w najbliższej uliczce i, jak podpowiedziała mu to Madame, odszukał zielone drzwi, prowadzące do łazienki mieszczącej się obok restauracji.
Wszedł do środka, ale okazało się, że trafił do przedsionka, w którym nie było dosłownie nic, poza starym mopem. Otworzył więc kolejne drzwi, za którymi kryły się dwa zestawy umywalka-lustro. Podszedł do jednego z nich, wyrzucił zawartość torby do zlewu i dokładnie zaczął wszystko przeglądać. Nie znalazł szczotki, ale nadzieja wciąż pozostawała, gdy wśród sterty notesów odnalazła się kosmetyczka.
- Ha! Znalazłam cię! - Nagle w drzwiach stanęła Alicedea. Miała uśmiech na ustach, jakby dorwała niesfornego psiaka, a nie złodzieja jej własności. - Dzwonię na policję - oznajmiła znikając za drzwiami, a Healer z rozbawieniem obserwował przez półprzezroczyste drzwi, jak dziewczyna na podłużną, pionową klamkę zakłada mopa, sądząc, że powstrzyma go to od otworzenia sobie wyjścia.
Sytuacja nagle nieznacznie się skomplikowała, ale nie ma tego złego, co by na improwizację nie wyszło.
____________________
W tym rozdziale trochę mniej było Healera, by mniej więcej wyrównać proporcje po ostatnim wpisie. Mam nadzieję, że przybliżyłam Wam trochę postać Alice. Tak na marginesie, gdybyśmy "Healer" chcieli przełożyć na język polski, byłby to "Uzdrowiciel".
Minoo
*Michael Bolton "When a man loves a woman"